Wspomnienia (nie tylko) z kieleckiego Szabatonu*
Połowa lat dziewięćdziesiątych na Podhalu. W jednej z wiosek mijam się ze staruszką – lekko przygarbiona, na głowie ciasno zawiązana chusta w kwiatki, znoszone ubranie. Mimowolnie przez chwilę spoglądamy na siebie. – Żyd! – syczy na mój widok, niemal przygważdżając mnie wyostrzonym nagle wzrokiem. Osłupiały, aż zatrzymuję się na moment, starając się pojąć, co mi się przydarzyło.
Mam wrażenie, że od tego czasu minął wiek. Oglądam zdjęcia z tamtego wyjazdu. Patrzy na mnie kwaśno uśmiechnięty chłopak w szortach, koszulce z krótkim rękawem i burzą prostych blond włosów, dość blady jak na wakacyjne standardy. To ja. Ledwo skończone 20 lat, student, człowiek dojrzały (ze świadectwem dojrzałości). Nieświadomy tragedii, jakiej doświadczyło ponad trzy miliony mieszkańców Polski, tylko z tego powodu że byli Żydami. Nieświadomy społecznych pokładów nienawiści wobec innego – obcego, z góry skazanego na stracenie w obliczu wyroków ferowanych przez historię. Obcego a przez to groźnego, budzącego najgorsze demony w umysłach ludzi niezdolnych do współczucia wobec nie-swojego.
Ile razy zastanawiałem się, co takiego zobaczyła ta kobiecina w moim wyglądzie, że wywołało to u niej reakcję godną brunatnej koszuli. Do czego byłaby zdolna siedemdziesiąt lat temu? Nie mam korzeni żydowskich, a mimo to wspomniane wydarzenie wywróciło mój dotychczasowy świat do góry nogami, a raczej… stało się punktem wyjścia do przywracania w nim właściwych proporcji. Dni, tygodnie i miesiące spędzone na lekturze książek historycznych i religijnych, beletrystyki i współczesnej prasy, poznawaniu judaizmu i skomplikowanych stosunków polsko-żydowskich, zwiedzaniu pozostałości żydowskiej kultury w najbliższym sąsiedztwie i dalszych wyprawach…
Oczywiście nie obyło się bez pomocy człowieka, który kilka lat po opisywanym wydarzeniu zadziałał niczym katalizator moich poszukiwań – teraz – mojego serdecznego przyjaciela. (Mam nadzieję, że to właściwe określenie, przy całej szorstkości nieporozumień, w które obfituje codzienność.) W 2007 r. postanowiłem pokazać mu synagogę w Pińczowie, z mozołem odzyskującą wygląd sprzed tragedii wojny. Przy aron ha-kodesz moją uwagę zwróciła ufundowana przez kogoś paląca się lampka – ner tamid. Przygnębienie, jakie towarzyszy mi przy wejściu do każdego sponiewieranego miejsca modlitwy zamieniło się w uczucie ulgi.
We wrześniu tego roku zatrzymałem się w Białej Rawskiej przy byłej synagodze, obecnie – budynku straży pożarnej. Moje zdumienie mieszało się z ciekawością. Mężczyzna w sile wieku, którego zagadnąłem o pamiątki po społeczności żydowskiej wskazał na wozy strażackie i ze zgorszeniem powiedział: – Ja tu wesele mojej córce wyprawiłem zanim zrobili strażnicę. Panie, gdybym wtedy zdawał sobie sprawę, że tu się Żydzi modlili… Przecież to był ich kościół! Rozmawialiśmy dalej o czasach, które znał z opowieści rodziców, o mykwie przerobionej na sklep, o kamieniach szlifierskich, które po wojnie okoliczna ludność robiła z macew, wreszcie o współczesnej znieczulicy i aktach wandalizmu na katolickich cmentarzach. Czy mogłem oczekiwać przyzwoitszego zachowania od nieznajomego?
Zbliżał się kielecki Szabaton. Jak mógłbym nie wziąć w nim udziału? Byłem zachwycony myślą, że w Kielcach zagości radość szabatu. W 2008 r. nie udało mi się dojechać na podobne wydarzenie do Piotrkowa Trybunalskiego, o szabacie w synagodze w Pińczowie kilka lat wcześniej dowiedziałem się tuż po jego zakończeniu.
*
W piątkowy wieczór budynek kieleckiego Archiwum pełne było żydów i chrześcijan, rabinów i duchownych, mężczyzn, kobiet i dzieci. Dla każdego zainteresowanego znalazło się miejsce. Prowizoryczne warunki, w jakich sprawowana była liturgia potęgowały wyjątkowość wydarzenia. Arkusze szarego papieru pakowego, przymocowane do boków regałów ustawionych prostopadle do głównego przejścia między zbiorami archiwalnymi, wyznaczyły ściany ciasnej przestrzeni dla modlących się. Z kolei białe prześcieradło, zawieszone na końcu tak wyznaczonej alejki, posłużyło za parochet w zaimprowizowanym aron ha-kodesz. W nim umieszczono Torę. Odbywało się zgromadzenie (co w języku greckim odpowiada słowu „synagoge”). Dźwięki modlitwy drgały w powietrzu, przymknąłem powieki… Wróciły wspomnienia z Synagogi Remuh na krakowskim Kazimierzu, w której w 2005 r. przyglądałem się Jom Kippur, niewiele jeszcze rozumiejąc.
Po zakończonych modlitwach zasiedliśmy przy szabasowym stole. Rabin Schudrich przełamał chałę, wniesiono pierwsze dania. Modlitwy po hebrajsku z dodatkowymi wyjaśnieniami rabina przeplatały się ze wspomnieniami zaproszonych gości, a wspólnie wykonywane pieśni – z oficjalnymi przemówieniami przedstawicieli władz miasta. Rozmawiałem z młodymi Żydami, którzy usiedli obok mnie i pracownikami magistratu, mając ciągle przed oczyma Marsz Pamięci, sesję naukową w Pałacyku Zielińskiego, wreszcie historyczne Kabalat Szabat w ascetycznych warunkach byłej synagogi i wzruszające słowa rabina Schudricha o zakończeniu żałoby w Kielcach. Wszystko to wyglądało zwyczajnie. Ile musiało upłynąć czasu, ilu ludzi musiało podjąć rozmaite starania, ile dobrego musiało się wydarzyć, by Szabaton mógł dojść do skutku? To banalne na pozór spostrzeżenie uświadomiło mi, ile jest jeszcze do zrobienia.
Jak to się stało, że rozpocząłem rozmowę z panem Abrahamem Potezmanem, nie pamiętam. Siedział po przeciwnej stronie stołu, na lewo ode mnie. Starszy pan przyjechał do Kielc z Belgii, w towarzystwie swojego syna Gerarda. Przysiadłem się do nich i zacząłem słuchać opowieści w jidysz. Gerard tłumaczył ją dla mnie na język angielski, ale szybko zorientowaliśmy się, że to niepotrzebne. Jego ojciec doskonale włada polskim, bo młodość spędził… w Pińczowie. Trzy języki brzmiały jednak przez resztę wieczoru na zmianę, chwilami towarzyszył im francuski. Gerard nie zna języka polskiego. Dla ojca było zbyt trudnym nauczyć własne dziecko języka kraju, z którego musiał uciekać by ratować życie. Czy to była słuszna decyzja? Niemal zobaczyłem staruszkę z Podhala…
W którymś momencie pan Abraham zapytał, czemu interesuje mnie judaizm, czy aby nie myślę – na swoją krzywdę! – o konwersji, czy zdaję sobie sprawę jak trudno być Żydem? Dzielił nas wiek, wykształcenie, religia(?), a przede wszystkim doświadczenie, łączyła – chęć poznania i życzliwość dla drugiej strony. Rozmawialiśmy o jego wyjeździe z Polski, o profesji krawca, którą przez całe życie wykonywał, o pozostaniu na Zachodzie, o pierwszym po wojnie przyjeździe do rodzinnego Pińczowa w latach dziewięćdziesiątych, o próbach zainteresowania różnych instytucji stanem tamtejszej synagogi. Wtedy uświadomiłem sobie, że fundator palącej się lampki i mój rozmówca to jedna i ta sama osoba. Czy to za sprawą pińczowskiego ner tamid, będącego symbolem Szechiny – nieustającej Bożej obecności w świecie, spotkałem pana Potezmana? Następnego dnia – po porannych modlitwach w synagodze – otrzymałem od niego kasetę video zawierającą materiały o dawnym żydowskim Pińczowie, wymieniliśmy też dane kontaktowe. Echa opisanego spotkania ciągle są żywe w moich myślach.
Wieczorne modlitwy odbyły się w salach hotelu, w którym miała miejsce kolacja szabatowa, a budynek dawnej synagogi – jeszcze w sobotni poranek wypełniony modlącymi się ludźmi – znów odpychał czernią okien archiwum. Czemu? W Kielcach odbywał się wtedy mecz piłkarski i… przeważyły podobno względy bezpieczeństwa. Na drzwiach nie znalazłem żadnej informacji. Wiem, że nie tylko ja. „Słońce już nie wschodzi nad Pińczowem” – zatytułowany jest film zrealizowany przez pana Potezmana. Czy słońce zaświeci kiedyś nad Kielcami? Inicjatywy w charakterze Szabatonu są nieocenione, jednak codzienność – przytłaczająca. Co z tym zrobimy? Nie tylko my, kielczanie.
grudzień 2009 (Chanuka 5770)
* Teskt pierwotnie ukazał się na http://www.shabaton.kielce.eu/. Niewielkie różnice między jego wersjami wynikają z późniejszej korekty, dokonanej przeze mnie przed publikacją na http://www.piotrbulski.pl.