Obydwaj zmarli kilka tygodni temu w Warszawie – 24 i 25 kwietnia – w tym samym, pięknym wieku. Pierwszy został pochowany z honorami na Cmentarzu Powązkowskim po mszy w katedrze św. Jana Chrzciciela. Drugi spoczął w Drohobyczu po pożegnaniu w tamtejszej niszczejącej synagodze. Mimo podłego czasu, na jaki przypadła ich młodość, udało im się przetrwać i mieć czas na wszystko w długim, bogatym życiu.
Obydwu panów miałem okazję spotkać w Kielcach: Władysława Bartoszewskiego – podczas uroczystości przed kamienicą na Plantach w 2006 r., Alfreda Schreyera – na jego kameralnym koncercie w Pałacyku Zielińskiego w 2012 r. Pierwszego z nich kojarzyli niemal wszyscy. Drugiego znała garstka miłośników kultury: pięknej, przedwojennej polszczyzny, śpiewu w jidysz, gry na skrzypcach, rysunku Brunona Schulza. Na wspomnianym koncercie kupiłem płytę z nagraniami Alfreda Schreyera. Mam nadzieję, że złożony przez niego autograf przetrwa kolejnych kilkadziesiąt lat…