Tak, obiecałem sobie latem 2011 r., że następnym razem… W 2012 r. zabrakło go na Festiwalu Kultury Żydowskiej, na szczęście już kilka tygodni po „krakowskiej nieobecności” pojawił się w Warszawie.
Daniel Kahn jest jak Tom Waits w jidysz, zdarza mu się nawet Waitsa zaśpiewać! Wierzyć nie trzeba, wystarczy rzucić okiem – w internecie. Zapewniam, to jedynie przedsmak wrażeń na żywo. Atmosfera na koncertach jest nieformalna, artysta utrzymyje wyśmienity kontakt z publicznością. Niemal tańczy z akordeonem, gra na gitarze, bandżo, ukulele, nie stroni od harmonijki, ani… pozytywki, chwyta za megafon. Żartuje, gestykuluje, grymasi, wykrzykuje linijki tekstu, by ostatecznie rozpromienić twarz w zawadiackim uśmiechu. Członkowie zespołu nie pozostają daleko za frontmanem, choć obecność na scenie od 12 roku życia daje Kahnowi nie lada przewagę.
Występom blisko jest do performance’u, drapieżny rock miesza się na nich z melancholią i atmosferą kabaretów międzywojennego Berlina (w tym mieście zresztą Daniel Kahn mieszka od 2005 r., po przeprowadzce z USA). Również w warstwie tekstowej można doświadczyć romaitych wrażeń: pełne melancholii wspomnienia wojenne, proletariackie protest songi, teksty miłosne, historie chasydzkie, samo życie – w jidysz, po angielsku i niemiecku. Jeśli Kahn pojawia się na scenie wraz z muzykami z Brave Old World lub w projekcie The Unternationale nic lepszego nie może spotkać miłośnika muzyki (nie tylko klezmerskiej). Długo by tak wymieniać i wzdychać…
*
Nie inaczej było dokładnie 1 września tego roku w Warszawie! Na przekór kolejnej rocznicy wojennego kataklizmu pomaszerowaliśmy żydowskimi śladami na Pradze. Przewodnikiem był Benjamin Cope – Anglik, fascynat wielokulturowej Warszawy (proszę szukać na zdjęciach energicznego brodacza z megafonem w dłoni, w pomarańczowej koszulce), a ilustrację muzyczną zapewnił – a jakże! – zespół The Painted Bird.
Spacer zaczęliśmy pod opuszczoną kamienicą, niegdyś siedzibą Praskiego Gimnazjum Męskiego, w którym uczył się Janusz Korczak. Następnie skierowaliśmy się do serca przedwojennej, żydowskiej Pragi – zbiegu ulic Kłopotowskiego, Floriańskiej i Jagiellońskiej. Tu mieściły się synagoga i mykwa. Po tej pierwszej nie ma śladu, jedynie plac zabaw dla dzieci za zbyt solidnym ogrodzeniem może budzić zdziwienie. Mykwie natomiast niedawno przywrócono pierwotne funkcje.
Piosenki w jidysz zabrzmiały również ze schodów budynku Kurii Warszawsko-Praskiej, które posłużyły za tymczasową scenę dla artystów. Dalej spacer prowadził obok Teatru „Baj”, kiedyś – Gmachu Wychowawczego Warszawskiej Gminy Starozakonnych. Potem – po przemarszu Al. Solidarności wzdłuż wykopów pod budowę stacji metra (również ta „budowla” wzbudziła chwilowe zainteresowanie kilku pstrykających) – zagłębiliśmy się w podwórko jednej z kamienic przy ul. Wileńskiej. Gdy w przejściu pod kamienicą muzycy odegrali kilka piosenek, wystarczyło nieco wyobraźni by przenieść się w dawne czasy.
Tak historia mieszała się w tamto popołudnie z teraźniejszością i przyszłością, jidysz z angielskim i polskim, zapaleńcy muzyki z entuzjastami kultury żydowskiej i historii. Muzyczny spacer zakończył się na podwórku przy ul. 11 listopada. Daniel Kahn chętnie rozmawiał tam ze swoimi najwierniejszymi miłośnikami, podpisywał płyty (również wcześniej w trakcie spaceru) i wyraźnie zadowolony, cierpliwie pozował do zdjęć. Wieczorem w tym właśnie miejscu zespół wystąpił z fantastycznym koncertem. Kto nie był, ma czego żałować, za opis wrażeń z tego wydarzenia niech posłuży… pierwsza część tego tekstu.
*
Czarodzieju sceny – prawdziwy kazimierzowski Alchemiku, wracaj za rok do Krakowa. Wstąp też do innych polskich miast, najlepiej z jeszcze pachnącą, grudniową płytą. That’s all in the past /so let’s raise up a glass / to the good old, bad old days!