Rozdział Kościoła (rzymsko-katolickiego) od państwa ma się dziś w Polsce jak rozdział tronu od ołtarza przez kilka wieków w Europie. W praktyce jest fikcją. Wystarczy przejrzeć programy uroczystości z okazji ostatnich świąt państwowych. Pierwszym punktem zwyczajowo jest msza (polowa). Siłą rzeczy gromadzi ona polityków większości partii, może z wyjątkiem części lewicy, zgodnie z hasłem władza z ludem. Co w tym dziwnego, że taka sytuacja ma miejsce w państwie w którym olbrzymia większość mieszkańców przynajmniej kulturowo związana jest z chrześcijaństwem? Msze odprawiane są w parafiach rzymsko-katolickich, co staje się elementem mimowolnego(?) nacisku na osoby o odmiennych poglądach, muszących przez to mierzyć się z własną toźsamością, choćby przez chwilę zadając sobie pytanie, czy jestem gorszym Polakiem, bo niekatolikiem.
Kościół wyrasta dzięki temu na jedynego partnera w kontaktach z władzami państwowymi czy lokalnymi i bardzo często korzysta z tej uprzywilejowanej pozycji, łając polityków za liberalne podejście w kwestiach światopoglądowych już na etapie projektów ustaw, czy komentując ich pojedyncze publiczne wypowiedzi. Czy to iluzoryczna władza nad duszami? Politycy garną się do Kościoła, korzystając z siły jego autorytetu, ale też często traktując go instrumentalnie w walce o władzę. Efekt tego zamieszania jest taki, że osoby o skrajnych poglądach okopują się na zajmowanych stanowiskach, a osoby skłonne do dyskusji stają się coraz bardziej zagubione.
Czy jestem przeciwny uczestnictwu Kościoła w debacie politycznej? Oczywiście, że nie. Jednak duchowni winni wykazywać się większą wrażliwością w ciągłym napominaniu polityków. Stanowione prawo jest przecież przeznaczone dla całego społeczeństwa i nie może być tworzone pod presją jakiejkolwiek instytucji religijnej. Marzy mi się sytuacja, w której duchowni będą proponować jak wyjść z trudnej sytuacji, prezentując rozwiązania pozytywne, tj. możliwe do zaakceptowania nie tylko przez członków jednej wspólnoty religijnej. Tymczasem pseudo-debata nad in vitro jest doskonałym przykładem specyficznego rozumienia zmieniającego się świata przez Kościół.
Czy jestem przeciwny mszom towarzyszącym uroczystościom państwowym? Oczywiście, że nie. Należałoby jednak przenieść je na koniec takich spotkań. Dzięki temu udział w nich rzeczywiście stałby się dobrowolny. Każdy z uczestników uroczystości mógłby – zgodnie z własnymi przekonaniami – udać się do swojej wspólnoty i tam pomodlić się np. w intencji ojczyzny. Utrwalanie obecnego stanu – wygodne dla rządzących i Kościoła – staje się jedynie źródłem postepującego zamieszania. Dlatego uważam, że nie zabraknie w Polsce sytuacji, z których Kościół wysnuwał będzie wizje upadku wartości chrześcijańskich.
Świat nie kończy się, ani na katolikach, ani na chrześcijanach, ani wyznawcach religii monoteistycznych, ani na wierzących w ogóle. Wielokulturowość jest wpisana w świat, więc coraz częściej będziemy świadkami zmian w naszym kraju. Po kilkudziesięciu latach istnienia niby-jednolitego narodu wszystko powoli wraca do normalności.